Dziurawy kapelusz

Podły deszcz leje bez miary
aby zatopić ulicę,
pażdziernikowy dzień szary
znów zwyczajnie pachnie kiczem.


Siedzę samotnie w Octawi
jakby w azylu kapsule
bo ona jedna potrafi
być lekiem na moje bóle.

Deszcz po jej szybach wciąż broczy
a ona skrywa mnie szczelnie,
przez taką kocie me oczy
lustrują akcje bezczelnie.

Sam nie wiem czego mam szukać,
czy kogoś a może czegoś,
by znowu siebie oszukać
albo uzdrowić swe ego?

Chłopiec lat chyba dwunastu,
szczupły, o śniadej karnacji,
z zapałem ciężar ksiąg taszczy
bo uległ ich fascynacji.

Leniwe dziś popołudnie
pieści  zmęczone me czoło,
namiętnie ale obłudnie
i sieje fiolet wokoło.

Czas wciąż swój ogon pożera
a ja już widzieć przestaję,
zła ciemność światło wypiera
i dzień się nocą znów staje.

Latarni już tylko parę
oświetla blado tu rynek
a tuzin kamienic starych
bierze na siebie ich winę.

W pamięci swój ratusz mają
który im kiedyś przewodził,
nieliczne hołd mu oddają
bo kiedyś wszystkie uwodził.

Sklepy rej wodzą w kwadracie
centrum spinając klamerką,
na próżno tęsknisz tu bracie
za cichą,miłą kafejką.

Opuszczam kokpit bezpieczny
bo muszę napić się kawy,
lecz pomysł to niedorzeczny
bo mam kapelusz dziurawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz