Listopad przewlekły...

Tuż nad rzeką w małym barze
po szesnastej jest wciąż pusto,
czas ofercie czekać każe
zanim sprosta gości gustom.


Zmierzch wypełnia przestrzeń ulic
bo listopad mu to zlecił,
w bramie stoi kilku żuli,
tylko jedna lampa świeci.


Trotuarem po Zamkowej
idzie cisza od kościoła,
lekko niesie ciężką głowę
nim głos w niebyt ją odwoła!

Pies zaskomlił gdzieś na skwerze
jakby skarżył się na ludzi,
ktoś na ławce we śnie leży:
o wygody się nie trudzi.



W małym barze po godzinie,
wielu gości przy stolikach
bawi się przy słodkim winie
a ponury nastrój znika.

Wieczór spełnia swe zadanie,
na ulicach zmierzch w nieładzie,
we mszy udział biorą panie,
blask latarni cienie kładzie.

Trotuarem po Zamkowej,
po Cmentarnej i Dulęby
stukot niesie się zmysłowy
gdy obcasy ostrzą zęby.

W pierwszą drzemkę pies zapada,
ktoś wtóruje mu do woli,
chłodna noc się szybko skrada-
nie pomoże im w niedoli!



W małym barze tuż nad wodą
wczesnym rankiem cisza rządzi,
tylko chochlik z siwą brodą
sam po ciemnych kątach błądzi.

Brzask uliczny mrok wypiera
ale robi to powoli,
chmurne niebo twarz przeciera,
lampa świeci po niewoli!

Trotuarem po Zamkowej
babcia drepce do kościoła:
nimb ozdabia srebrną głowę-
przestrzeń wokół pusta zgoła!

Zwierz już ślepia swe otworzył
i do człeka wciąż się łasi,
los obrożę im założył
i ich pragnień nie chce gasić!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz